poniedziałek, 13 maja 2013

Na dobry początek...


Zamysł o stworzeniu tego bloga powstał  bardzo dawno temu, jednak wciąż nie czułam się autorytetem na tyle, by udzielać jakichkolwiek rad innym. Teraz też nie uważam, że jestem alfą i omegą, ale też wiedzę i doświadczenie w kwestii dbania o siebie uzyskałam na tyle rozległą, by móc się z Wami nią dzielić. I pomagać.
Co odróżnia mnie od innych? W przeciwieństwie do wielu osób, zajmujących  się poradami trenerskimi i dietetycznymi, nie mogę powiedzieć, że „od zawsze uprawiam sport” bądź „już od dziecka wolałam marchewkę niż czekoladę”. Bzdura. W liceum w-f był dla mnie męczarnią, a na widok Milki do dziś dostaję ślinotoku ;) Kiedyś byłam gruba. I wciąż nie jestem idealna – aczkolwiek dążenie do tego sprawia mi wiele radości.
Pokochałam sport i wolę zjeść na śniadanie muesli niż jajecznicę na boczku. Do wszystkiego jednak trzeba było dojść małymi kroczkami. Mam nadzieję, że uda mi się kilku z Was wskazać właściwą drogę…
Zaczynamy! :)


Trochę historii...
Pierwszą dietę odchudzającą zaczęłam w wieku 13-14 lat. Nie wiedziałam jeszcze, że w ten sposób nakładam na siebie piętno, które odznaczy się na moim ciele na długie lata… Nigdy nie byłam chudym dzieckiem, ale też nie byłam pulpetem (pomijając niemowlęctwo, wtedy rozkoszne fałdki pokrywały całe ciałko ;) ). Patrząc na to z perspektywy czasu, gdybym wtedy wybrała ścieżkę pt. duża aktywność fizyczna, pewnie wszystko teraz wyglądałoby inaczej. To były czasy, kiedy wzorem dla wszystkich dziewczyn był płaski brzuch Christiny Aguilery, i każda z nas chciała nosić biodrówki i kuse topy. I ja też chciałam, ale mój brzuch daleki był do płaskości, zaś noszenie biodrówek kończyło się widokiem boczków wylewających się tu i ówdzie. Zaczęłam więc polecane przez chudą koleżankę głodówki. Urządzałyśmy sobie konkursy, polegające na tym, by jak najmniej w danym dniu zjeść. Pamiętam, że bywały dni całkiem bez jedzenia, bywały takie z jedną grahamką. Najczęściej jednak mój jadłospis składał się z kromki razowca z połową marchewki na śniadanie, kawałkiem mięsa (gotowanego) i surówką na obiad i sałatką z pomidora i ogórka na kolacje. W sumie może jakieś 500 kcal. Do tego brzuszki. Schudłam, owszem. Nie do tego stopnia, do jakiego bym wtedy chciała, ale zawsze. Kwestię pomniejszenia jędrności skóry, witalności i problemów z cerą pominęłam całkowicie. W mojej głowie wciąż byłam zwyczajnie gruba.
Później przyszedł czas pójścia do liceum, masa stresów, które zajadałam. Czekoladki, bułki, chleb suto smarowany masłem, duże obiady, słodkości… Oczywiście wciąż starałam się stosować jakieś diety, i wciąż wszystko wracało z nawiązką… Punktem kulminacyjnym była chyba druga klasa liceum, gdy wskazówka wagi pokazała 82 kilogramy. Wtedy coś pękło, bo okazało się, że już nie tylko ja mam się z grubą, naprawdę byłam za duża! Kupowanie spodni było udręką, rozmiar 42 cisnął w pasie, a ja jadłam, jadłam, jadłam…
Chciałabym powiedzieć, że w pewnym momencie nastąpił przełom. Prawda jest taka, że nie pamiętam dlaczego i w jaki sposób zaczęłam o siebie dbać. Pamiętam mnóstwo kupowanych „Super Linii”, motywacje w postaci historii odchudzających się dziewczyn, artykułów o odchudzaniu. Wtedy jeszcze większą wagę przykładałam do samego procesu spadku kilogramów, niż do zdrowego stylu życia. Zwracałam uwagę na swój sposób jedzenia – wykluczyłam makaron, pieczywo (na jakiś czas całkowicie, teraz sięgam czasami po ciemne). Zamiast Nesquicków jadłam płatki owsiane, nie jadłam w nocy, nie podjadałam między posiłkami…
Oczywiście, zdarzały się chwile słabości, a jakże! Jednak zbiłam wagę o jakieś 10 kg i na pewien czas mi to wystarczyło…
Kiedy zdarzyło się kolejnych 10? Chyba mimochodem, podczas kolejnych lat prób. Zdążyłam już wtedy zakochać się w aktywności fizycznej, aczkolwiek wciąż jeszcze popełniałam dużo błędów. I wciąż uczę się czegoś nowego, tak żywieniowo jak w kwestii sportowej.
Mam nadzieję, że dzięki tym moim słabostkom wiele z Was poczuje się nieco pewniej. Bo tu nie chodzi o wyrzeźbienie ciała następnej tapmadl  lecz o to, by nauczyć się tak żyć, by nigdy nie twierdzić, że jest się na diecie. By nauczyć się akceptować swoje ciało i traktować je jak najlepiej.
Zapraszam! :)

5 komentarzy:

  1. To nad tym tyle pracowałaś....

    Interesująca historia. Tyle, że umówić się z Tobą na ten jogging (lub cokolwiek innego)graniczy z cudem. Ewentualnie można czasem usłyszeć w słuchawce: "jestem zmęczona" :P

    Możesz wykasować, żeby nie psuło Ci opinii :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi Andrzeju :)
    Jak sam mogłeś zauważyć, na joggingu złapać mnie można, wystarczy koło 23-24 pojeździć po Woli :) "Jestem zmęczona" usłyszałeś raz, po 2,5h siłowni, więc bez wypominania!
    Zapraszam na nocne bieganie w poniedziałek :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mogę wpaść jakoś w tygodniu. Co prawda z początku czerwca zrobił się koniec sierpnia, ale tak wyszło...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dam znać, jak tylko znajdę chwilę czasu na ukochane nocne cardio, temperatury są sprzyjające :)

    OdpowiedzUsuń