środa, 31 lipca 2013

Post Obrazowy czyli co tam Pani przy weekendzie.

(A propos tytułu - tak, wiem, ze jest środa!)

Jestę blogerkom, więc na moim blogu mogę sobie zamieszczać co chcę. Obrazki też. Mądrości prawić będę później, bo pomysłów jest kilka i piętrzą się w folderze „posty do napisania” mniej więcej w ilości, w jakim każdy inny człowiek ma „Pliki do uporządkowania”. Nie, żebym nie była normalna, przyjdzie taki dzień, że odgruzuję komputer… ;)
Dzisiaj postanowiłam Was zamęczyć treścią pod tytułem „moje fantastyczne życie” (no i proszę, jeden poscik a już tematykę „życie prywatne obcych ludzi” można odhaczyć i zostawić Pudelka* na jutro- będzie więcej do czytania, może nawet napiszą coś o pomyśle wystawienia na allegro zużytego pampersa Royal Baby. W końcu powietrze, którym oddychał Justin Bieber też ktoś próbował opchnąć)**

sobota, 27 lipca 2013

Robimy czas.

Otwieram oko, zegarek uparcie wświdrowuje się w mój umysł, w tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był widok klaty i zawadiackiego spojrzenia Adama Levine'a, tam teraz literka po literce pojawia się niecenzuralne słowo.
No tak. Ustawiłam budzik na 5:30, żeby jeszcze przed pracą zdążyć poćwiczyć. „Jeszcze 5 minut”, okłamuję sama siebie, przezornie nie włączając drzemki bo „na pewno się obudzę”. Budzę się oczywiście półtora godziny później, kiedy znów wypowiadając złe słowa – tym razem bardziej cenzuralne i skierowane pod adresem własnej niesubordynacji, a nie bogu ducha winnego budzika. 



Zaraz muszę zasiąść z kawą przed komputerem, ogarnąć wiadomości, fejsa i zacząć pracę. Nie zdążę poćwiczyć. Ale po południu – na pewno. Oczywiście jak na złość, zlecenia „na już” leją się strumieniami, fejs rozprasza, przypominam sobie, że gdzieś tam czekają zaległe artykuły i trzeba ogarnąć precle. Kończę pracę o 22. Jako, że ćwiczenia są dla mnie formą relaksu, więc późna pora nie stanowi dla mnie problemu, ale wiele osób ma nieco równiej pod sufitem (ich wersja), ma mniej samozaparcia (wersja moja).



Jak to zrobić, żeby w nawale obowiązków, między dziećmi, pracą, cerowaniem skarpetek i bywaniem na hipsterskich imprezach jednak dać ciału trochę w kość? Sposobów jest kilka.
1.    Ćwiczyć wieczorem, gdy już dzieci chrapią, mąż/żona/kot zdradza nas w snach z Claudia Shiffer/Bradem Pittem/ Garfieldem. Wystarczy 30-40 minut, by osiągnąć stan samozadowolenia i spalić trochę tłuszczyku, wyhodowanego za dnia pod biurkiem.
2.    Wcale nie trzeba ćwiczyć codziennie – 4-5 razy wystarczy, o ile są odpowiednio skomponowane i poparte właściwym odżywianiem. 2 razy w tygodniu cardio, 3 razy siłowe. Albo interwały. Osobiście lubię ćwiczyć każdego dnia, ale czasem okoliczności nie sprzyjają, wtedy po prostu zwiększam intensywność i ćwiczę co drugi dzień (jak na urlopie :) ).
3.    HIITY :) O tym już pisałam, i w sumie w kontekście powyższego podpunktu wychodzi na jedno i to samo, ale ponieważ intensywne interwały są tym, co lubię najbardziej, więc postanowiłam dodatkowo podkreślić ich cudowne właściwości. Szybka rozgrzewka, 10-20 minut hiciora i rozciąganie.
4.    Egoizm. Oznajmiamy rodzinie, że nie jesteśmy robotem wielofunkcyjnym, potrzebujemy tej godzinki czasu, zaciskamy zęby i pracujemy nad endorfinkami.
5.    Ćwiczymy mimochodem. Zamiast windy schody, przy biurku ściskamy pośladki jak nowicjusz w więzieniu, a zgrzewki wody mineralnej zanosimy nie do bagażnika samochodu/do autobusu, lecz prosto do mieszkania.
6.    Eliminujemy wymówki – zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę zmęczony jest głównie nasz umysł (mało który kopacz z kamieniołomów ma problemy z sylwetką), że wcale nie musimy zamiatać pustyni, że obowiązki domowe można rozdzielić (chyba, że jest się singlem – ale wtedy niewyprasowane skarpetki raczej nie bulwersują) i że zamiast psuć oczy  gnijąc na kanapie i wpatrując się w fascynujące losy Luz Marii, lepiej włożyć dres, na uszy nasunąć słuchawki i pobiegać. Nasze mięśnie brzucha i nóg będą nam wdzięczne :)

wtorek, 23 lipca 2013

Cellulit, najgorszy recydywista ever.

Gdy na ekrany kin swojego czasu weszła polska produkcja (filmem bym tego nie nazwała) „Jak się pozbyć cellulitu”, miałam szczerą nadzieję, że okaże się choć nieco pomocna – wszak cellulit to zmora i siła nieczysta stworzona przez Naturę ze zwykłej złośliwości – jakbyśmy nie miały dosyć problemów z robieniem kariery, pilnowaniem dzieci, odchudzaniem i innymi wyczerpującymi czynnościami. Produkcja oczywiście okazała się kupą, a chwytający panie ze serce tytuł nijak się ma do treści owej rzeczy.
Można oczywiście rozbić świnkę skarbonkę i pobiec do salonu kosmetycznego, w którym wejdziemy do kosmicznej maszyny, zmieniającej naszą pomarańczową skórkę w gwiezdny pył. Efekty ponoć są zaskakujące, aczkolwiek drobny druczek na ulotce informuje, że skuteczność potwierdzona jest na, powiedzmy 70%, więc niestety ryzykujemy, że pomimo wydania ciężko uciułanych peelenów/euro/funtów, znajdziemy się w gronie tych 30% nieszczęśliwców, których kosmiczne cuda się nie imają, a cellulit siedzi na tyłku i nic nie robi sobie z naszych prób jego wyplenienia.

czwartek, 18 lipca 2013

Down Size Me

Kiedyś na TVN Style (to było w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze posiadałam kablówkę i TV służył do czegoś innego niż sporadyczne oglądanie filmów z komputera :) ) oglądałam program o odchudzaniu (szok prawda? :P ). Tak swoją drogą, mam kilka takich naj, np. "Extreme makeover - weight loss edition" i "Opertion Osmin" (jedną z moich ulubionych fantazji jest to, że na miesiąc wpadam w treningowe szpony tego psychopaty, mrrrau). I inną jest ten, o którym chcę wspomnieć, polska wersja tytułowa "Rozmiar w dół", angielską widać w nagłówku.


(Nie mogłam się oprzeć, zdjęcie z "Extreme makeover.." i Chris <3 ;) )

Pierwsza część programu zawsze wyglądała tak, że pokazywano osobę, mającą problemy ze zdrowym odżywianiem oraz aktywnością fizyczną (była np. pani, która żywiła się prawie tylko i wyłącznie Red Bullami oraz odgrzewanym w mikrofali jedzeniem... i to był problem nie tylko w kwestii zmiany jej nawyków - problem polegał też na takim ułożeniu zestawu ćwiczeń, żeby nie dostała od razu zawału).

wtorek, 16 lipca 2013

Keep Calm and Stay Motivated

Są takie dni, kiedy zwyczajnie nic się nie chce. Albo kiedy wszystko wydaje się być bez sensu, zaś każdy wysiłek, jaki wkładamy w ćwiczenia, komponowanie posiłków bądź inną aktywność (siłą rzeczy skupiam się na tej stronie fizycznej, jednak brak motywacji jest problemem, który często atakuje różne sfery życia - zwłaszcza uczniów i studentów ;) ), wydaje się być taki... bezcelowy.
Co zrobić, by jednak pozostać w pełni entuzjazmu i energii do działania? Oto moje sposoby.

1) Motywujące obrazki.
Te znajduję gównie na tumblrze i pintereście, marnotrawiąc długie godziny na zachłannej zazdrości o wszystkie te pięknie umięśnione, gibkie ciała, bez cienia cellulitu, rozstępów i tłuszczu. Muszę oddać sprawiedliwość tumblrowi, który zastawia mniej pułapek - wyszukując bloga pro fitnessowego skupiam się na tematyce pro fitnessowej. Pinterest podstępnie atakuje mnie widokiem ciast, babeczek i ton innych słodyczy. Nie bez przyczyny często widzi się zdania typu "Drogi Pintereście, dzięki Tobie mam ochotę cały dzień ćwiczyć jak szalona i całą noc żreć torty jak prosię". Czy jakoś tak ;) Przykłady takich tumblrowych motywacji można znaleźć np. TU, TU i TU. Pooglądacie, włączy się try "też tak chcę" i ZWOW Zuzki leci jak strzała.

środa, 10 lipca 2013

I feel the prettiest when I'm sweat!

Zaczynając trening jestem jak gwiazda filmowa - nieskalane lico, kolorowe ciuszki i świeży zapach antyperspirantu adidas. Cud miód i orzeszki. Kończąc trening wywołuję powszechne skojarzenia z jaskiniowcem, niestety, nie w wersji "za włosy i do jaskini". Jestem zlana potem, śmierdzę i.. czuję się bosko. Muchy też tak twierdzą :P To trochę sprzeczne z teorią, że kobieta czuje się najseksowniejsza w pończochach, szpilkach i małej czarnej ;) Ale żeby dobrze wyglądać w pończochach, szpilkach i małej czarnej, należy jednak przez jakiś czas powyglądać brzydko...
Jeśli pod koniec treningu wyglądam nadal pięknie i świeżo (hmm.. nie pamiętam kiedy tak ostatnio było ;) ), to znaczy, że ćwiczyłam za słabo. Lubie czuć płonące mięśnie, drżące uda (tak, to uczucie jest miłe w różnych okolicznościach przyrody) i ze świadomością, że robię coś dobrego dla swojego ciała.

Przejdę do rzeczy.
Wiele osób zarzuca blogerom fitnessowym, że są puści, próżni i przykładają nadmierną wagę do ciała, które przecież jest tylko opakowaniem. Oczywiście, nie zgadzam się!

środa, 3 lipca 2013

You gotta get up and try...

But just because it burns doesn’t mean you’re gonna die
You gotta get up and try, try, try...






W sumie wszystko się zgadza ;)