czwartek, 29 sierpnia 2013

What goes around, turns around. Trening obwodowy, bez Justina niestety.

W weekend ciocia Izolda pierwszy raz w życiu miała okazję zrobić prawdziwy, zorganizowany trening obwodowy (w wersji funkcjonalnej). Co prawda bardzo jej to przypominało jej własny trening- killer, z tym, że miało to między poszczególnymi ćwiczeniami uspokajające cardio, no i jak to w klubie fitness, wykorzystywało więcej sprzętu i nie była sama w tej słodkiej katordze, byli i pozostali członkowie Drużyny Pierścienia.

Zaczęło się oczywiście od rozgrzewki. Pani prowadząca energicznie kazała nam machać czym popadnie, oczywiście we właściwy sposób i w odpowiedniej kolejności. Rozgrzewka jak rozgrzewka, nie wykończyła nas zbytnio, więc patrzyliśmy na siebie spojrzeniami mówiącymi „i o co było tyle krzyku?”. Krzyk zaczął się później, jak już zobaczyliśmy, co jest na której stacji. O ile ćwiczenia na nogi (typu wbieganie na step czy włażenie na podest) to nie taki znów problem, to ilość pompek mnie nie zachwyciła... a nie ma to tamto, jak się robi to się robi, a jak się nie robi to pani krzyczy. Co gorsza, jak człowiek ma słabą technikę to krzyczy również. Przysiad ze sztangą spoko, aczkolwiek wtedy trudniej jest utrzymać kolana jak trzeba. Pompka odwrotna na triceps dała mi po nosie ze względu na swoje tempo (pani krzyczała tempo, tempo, tempo, była jak Jillian!) Było mi nieco szkoda, że trening skończył się dość szybko, ale odczułam co trzeba. Całkiem nieźle jak na dzień regeneracji.. bo to właśnie było w planie, ale znowu w życiu mi nie wyszło ;-)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Post obrazkowy #2: Migawki z wojaży (czyt. włajaży).


Podczas mojej przydługiej nieobecności napisałam kilka postów, które tkwią w drugim komputerze i nie chcą wyjść. I jeden tkwi na kartce z zeszytu, napisany został w pociągu i przeczytany przez wścibską sąsiadkę, zapuszczającą żurawia. Bardzo nieładnie, proszę pani!
Przyodziawszy zatem wieczorne tekstylia i wyłączywszy na chwilę plik pracowy (jak ja kocham deadliny, człowiek urabia sobie ręce po łokcie, kąpie się w kawie*, bo może akurat wchłonie się przez skórę i przyspieszy krążenie, pobudzając parującą mózgownicę?), stwierdziłam, że można by znów stworzyć post obrazkowy.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Miał być łabędź, wyszedł struś.

W Internecie huczy o tym, że Meksykański żigolo okazał się lordem Vaderem chorzowskiego kibola i porobiły się Gwiezdne Wojny. Pani Gronkiewicz- Walz pakuje zabawki, bo chcą jej w październiku zrobić referendum, gdyż nikt w Warszawie jej nie lubi. Co do innych niusów stołecznych, od piątku nasza duma i chluba, linia metra numer 1, znów ma funkcjonować w pełnej krasie. Na Pudlu nuda, a to biust Ewy Chodakowskiej, a to Shakira dumna ze swojego tyłka – nic nowego.
Panie i Panowie, jest dwudziesty dzień sierpnia (no, ma się już ku końcowi, ale zawsze), ptaszki nam ładnie śpiewały, temperatura za moim oknem wynosi w tym momencie 20 stopni Celsjusza a imieninową popijawę zaczynają Bernard, Samuel, Sobiesław, Sabin, Sara, Jan i Samuela (jak ktoś zna i nie ma ochoty spędzić wieczoru przy herbacie, to się może wpraszać J ).

Postanowiłam więc podsycić emocje i dodać posta. Długi nie będzie, bo doświadczenie nauczyło mnie, że ludzie i tak lecą na obrazki. Jak na portalach randkowych, jak nie ma zdjęcia, to nikt nie przeczyta nawet, czy interesujecie się karmą dla królików czy życiem płciowym fretek. No, tu jeszcze dochodzi konieczność estetyki, zrobienia duck-face, ewentualnie przyjęcia kuszącej pozy na tle mebli z czasów Gomułki lub dywanie z Simbą z Króla Lwa. Jak to mówią, hakuna matata ;)
Zabieram Was teraz w podróż w czasie. Nie wynika to z mojej ogromnej potrzeby, ale z faktu, iż podczas mojej krótkiej blogerskiej kariery usłyszałam już zarzut, że tak tylko gadam, a gruba pewnie nigdy nie byłam (od razu uściślam: otyła nie byłam faktycznie, ale nadwagę miałam solidną, 82 kilo dla osoby o moim wzroście wykracza poza normę a mięśnie to nie były). Pozastanawiałam się więc trochę i stwierdziłam, że co mi tam. Póki co nie wrzucam jednak zdjęcia sześciopaka, bo wciąż jeszcze otacza go pierzyna, którą nie wiem jak napiąć. Ale wrzucę, jak się już dowiem ;)
[O! Właśnie, tak a propos metamorfoz, czasami należy pokłócić się z Bozią, że ten kolor włosów, który Wam dała, to niekoniecznie była jej najlepsza decyzja – czego jestem przykładem. No  umiejętność posługiwania się lakierem do włosów tez zrobiła swoje].
No dobra, nie ma co przedłużać. Moje przed i po (buzi nie zaklejam, bo i po co, i tak udostępniam to wszystko znajomym, więc kto mnie zna, to wie jak wyglądam (odkrywcze - dop.red.), a kto mnie nie zna a rozpozna na ulicy - może śmiało prosić o autograf!)

sobota, 17 sierpnia 2013

Ja noszę dres, dres fajny jest!

Dawno, dawno temu dostawałam spazmów przed wystawami Kazara i Gino Rossi. Efektem tych spazmów było zazwyczaj poważne nadszarpnięcie budżetu i zaopatrzenie się w kolejną parę trzynastocentymetrowych szpilek, które owszem, wyglądają bosko, ale nadają się tylko na tak zwane wielkie wyjścia (dosłownie wielkie, zakładając je dobijam prawie do 190 cm ;) ), ale są tak śliczne...
Ostatnio takich spazmów doznaję jednak w zgoła innych miejscach.
Nie, nie mówimy tu o Cheescake Corner, ani o Coffee Heaven (R.I.P. my Tiger Chai Latte - odkąd dowiedziałam się, że masz 420 kcal w średniej porcji - 17 gram tłuszczu, 16 białka i 52 węgli - wiedziałam, że nasze drogi muszą się rozejść...) /tu biedna Izolda spojrzała ze smutkiem i  na swoją czarną jak smoła kawę, którą tak naprawdę kocha, ale nie oszukujmy się, facet na koniu z reklamy Old Spice uświadomił nam o co cho, wystarczy to przełożyć na grunt kawowy ;) /


Wracając do tematu spazmów, bo lekko zboczyłam z kursu - teraz szlocham i wołam o pomstę do wszystkich bóstw opiekujących się moim portfelem (tak naprawdę opiekują się nim jakieś podstępne, złodziejskie gnomy :P ) przed wystawami Nike, Adidasa, Reeboka, City Sporta... Zwłaszcza w tym ostatnim czasem udaje mi się złowić coś fajnego. Pomimo, że wszystkie one obfitują w naprawdę piękne kolekcje, wyglądające jak ósmy cud fitnessowego świata, to jednak ceny powalają, nie każdego stać. Z zachwytem przyjmuję propozycje sieciówek, które również wprowadzają na rynek linie sportowe, jednym z moich faworytów jest tu H&M, z którego pochodzi kilka moich ulubionych spodenek, koszulek, sportowych biustonoszy i absolutnych faworytów - bluzek z wbudowanymi stanikami, dzięki którym świat stał się lepszym miejscem ;)

środa, 14 sierpnia 2013

Post na poważnie. Live your dream and share your passion...

Dziś po treningu, pod prysznicem (wszyscy wiedzą, że pod prysznicem myśli się najlepiej; kiedyś wymyślą wodoodpornego laptopa i spłodzę takie dzieło, że od razu zdobędzie literackiego Nobla, zobaczycie!) zadałam sobie jedno proste pytanie: po co to robię?
Nie prysznic oczywiście, problemu higieny rozstrząsać chyba nie muszę, tych, którzy jeszcze kwestionują takie podstawy, odsyłam do piosenki Fasolek ;)
Dlaczego ćwiczę...? Pomijam kwestię samopoczucia, endorfin, próżności i innych oczywistości, które dotyczą chyba każdego, kto stara się być fit. Prawda zawsze ukryta jest gdzieś głębiej, zawsze jest ten faktor X, który jst zasadniczą przyczyną naszych działań.
I po głebszym zastanowieniu doszłam do wnosku, że tu chodzi o kontrolę. Moje ciało zawiodło mnie już na tak wielu frontach (nie mówię tu tylko o wyglądzie, ciało to maszyna, której części lubią sie psuć - kto mnie zna, wie o co chodzi, nieznajomym muszą wystarczyć ogólniki)... Tyle razy doprowadzało mnie do wściekłości, rozpaczy, furii.. Kulminacją był lipiec zeszłego roku, kiedy sprawdziło się stwierdzenie, że "you never know how strong you are, until being strong is the only choice left".
Kontrola. Choć w tym jednym aspekcie mogę zarządzać moim ciałem jak chcę. Dostarczać mu paliwa, cieszyć ćwiczeniami, doprowadzać do granic wytrzymałości i przetrwać. To przygotowuje mnie, również psychicznie, na nadchodzących kilka miesięcy, które będą niezłą próbą. Muszę być silna. A z każdą pompką, z każdym przysiadem, których nie mam już siły robić, czuję się slniejsza również w środku. Bo wtedy wiem, że mogę wszystko.
Może właśnie dlatego uwielbiam mega forsowne interwały i długodystansowe biegi... Kiedyś nie byłabym w stanie bez zatrzymania przebiec dwóch kilometrów, teraz nawet kilkanaście nie stanowi problemu. Kiedyś nie weszłabym na Chełmiec w mniej niż dwie godziny, a ostatnio na niego wbiegłam (licząc od domu na szczyt góry, 40 minut - może czasowo żadna rewelka, ale sam fakt...)
Sport jest moją pasją, która napędza mnie do działania. Pozwala przetrwać każdy kolejny koszmarny dzień, kolejną wizytę u lekarza okraszoną porcją rewelacji, po których wracam do domu i okładam pięściami bogu ducha winną poduszkę. Wstaję, wkładam dres i ćwiczę do momentu, gdy endorfiny zrobią swoje, na twarzy pojawia się banan, i wiem, że przetrwam.

sobota, 10 sierpnia 2013

Panienka z okienka. Anabolicznego.

Było o IG, więc naturalną koleją rzeczy musi być o oknie anabolicznym. Temat jak dla mnie ciekawy, bo wiele osób wpisuje go w kategorię mitów treningowych, jeszcze inni stawiają je na piedestale prawie na równi z Dylanem/Kelly z "Beverly Hills 90210" (i tu młodsze pokolenia robią wielkie oczy, bo nie mają pojęcia o co cho; droga młodzieży, to taki serial z czasów, kiedy my, starzy ludzie byliśmy jeszcze pozbawieni zmarszczek, a nasze mamy zestawiały bardzo pumpiaste spodnie z poduszkami w ramionach marynarki i fryzurą bardzo w stylu afro).

wtorek, 6 sierpnia 2013

IG czyli Izolda Gawędzi

Gdy pierwszy raz usłyszałam „indeks glikemiczny”, pomyślałam, że to jakieś rififafa, wymyślili sobie jakieś utrudnienie by zatruwać ludziom życie. Niestety, im bardziej zgłębiałam się w temat, tym bardziej byłam przekonana, że rififfafa to ogromne fooopaaaaa  z mojej strony, a dowody naukowe niezbicie świadczą, że coś w tym IG jest.
Indeks Glikemiczny to nic innego, niż wskaźnik zawartości cukrów w danym produkcie spożywczym. Liczba, którą przypisuje się do danego produktu oznacza procent, o jaki wzrośnie poziom glukozy w naszej krwi, po zjedzeniu 50 gram danego posiłku (ja do tej pory nadążam, Wy też powinniście, hocki klocki zaczną się później). (O teraz :P ). Jeśli dany produkt ma IG równe  90 tzn., że po spożyciu 50 gram danego produktu, poziom glukozy wzrośnie o 90 procent w stosunku do tego jak po spożyciu 50 gram czystej glukozy. Pomijając cały proces tłumaczenia, co dzieje się w międzyczasie - suma sumarum zbyt wysokie stężenie cukru we krwi powoduje duży wyrzut insuliny, która spowalnia proces spalania tłuszczu i sprzyja magazynowaniu go w komórkach ciała. Ponadto produkty o wysokim IG zaostrzają apetyt, więc jemy częściej i tyjemy. Niski indeks glikemiczny z kolei powoduje mały wyrzut insuliny, w związku z czym dłużej jesteśmy syci, a jedzenie trawimy powoli i dokładnie.
Produkty spożywcze możemy podzielić na te, o wysokim IG (powyżej 75), IG średnim (50-75) oraz niskim (poniżej 50). Wpływ wysokiego IG neutralizuje błonnik (który spowalnia wchłanianie cukrów do krwioobiegu), ponoć dobrze wysokoindeksowe potrawy łączyć też z białkiem.