czwartek, 31 października 2013

Sawła wiwr

No dobra.
Od jednego z czytelników (i jednocześnie serdecznego przyjaciela pozdrawiam ;) ) usłyszałam ostatnio, że na litość bardziej lub mniej boską, o czym ja tu w ogóle piszę? O d.... Maryni za przeproszeniem. Że o burakach? O babci?
No to dzisiaj będzie wprost, drodzy Państwo. Dzisiaj będzie o etykiecie siłownianej. Niby sporo osób już o tym wspominało, ale po obserwacjach na moim własnym gymie sądzę, że warto o kilku sprawach przypomnieć.

1). Na siłownię nosimy ze sobą ręcznik.
Owszem, każdemu może zdarzyć się zapomnieć, i tragedii wtedy nie ma, ale lepiej mieć. Choćby żeby położyć na macie przy rozciąganiu, albo żeby pot nie kapał na bieżnię. Żeby nie było obrzydliwie.

2). Po użyciu maszyny przecieramy ją papierowym ręcznikiem z płynem dezynfekującym.
I tu apel do klubów fitness, które tę kwestię zaniedbują - osobiście nie lubię wchodzić na takie czy inne urządzenie, na którym przed chwilą jakiś pan czy pani woniała intensywnymi ćwiczeniami. Siłownia jest po to, żeby się wściekle zmęczyć i wypocić, ale to nie znaczy, że powinniśmy swoim DNA znaczyć całe terytorium. Nie wycierającym przypominam, że warto zrobić komuś tę przyjemność, klubom nie posiadającym (i tu niegrzecznie wskażę paluchem na nowo powstały obiekt fitness w rodzinnych stronach, wybaczę Wam nie posiadanie piłki lekarskiej, powerbaga, maszyn do nóg, ale braku płynu dezynfekującego - nie) doradzam tę mało kosztowną, ale jakże potrzebną inwestycję.

czwartek, 24 października 2013

Babciu, a dlaczego masz taką wielką lodówkę?

To nie jest żadna Ameryka - wizyty u babci to ciężki kawałek chleba dla osób pragnących stracić na wadze/wyrzeźbić sylwetkę (no chyba, że to zawodnik sumo, on je tyle, że unika go nawet nieszczęsna babuszka, która ma już serdecznie dosyć robienia 200 pierogów na każdą wizytę wnuczka).
Babcia to zazwyczaj bardziej lub mniej miła staruszka, której wraz z pojawieniem się na świecie wnuczka uaktywniana jest przyczajona wcześniej komenda: NAKARMIĆ. Niestety, ktokolwiek programował babcię na ten tryb, zapomniał wgrać jej trybu oszczędnościowego, więc babcia szaleje. Pierogi, kluseczki, kanapeczki, czekoladki, knedliki, wszystko po staropolsku okraszone dużą ilością tłuszczu. Oczywiście są i warzywa. Zasmażane buraczki , takaż kapusta, ewentualnie surówka z kapusty, marchwi i jabłka, koniecznie z dużą ilością cukru i oleju. Niestety, wszystko przygotowane jest w magiczny sposób tak pysznie, że trudno jest odmówić...
Nad efektami boleje cały Internet.

wtorek, 22 października 2013

Big Bang Theory

Hasło "mała zmiana - duży efekt" znają chyba wszyscy. Wujek Google też je zna, co więcej, ma całkiem sporo na temat małych zmian do powiedzenia.


Temat małych zmian poruszam nieprzypadkowo - nie, tym razem nie wpadłam na pomysł zafarbowania włosów na rodzimy blond (byłby to bowiem efekt niewątpliwie spektakularny, acz dość traumatyczny dla otoczenia), nie przerobiłam żadnej z moich sukienek (mama mi zabroniła - mam odgórny zakaz śpiewania w towarzystwie ludzi oraz samodzielnego szycia). Chodzi o wprowadzanie zmian do naszego życia. Takich zmian, które pomogą nam uczynić świat lepszym miejscem, w którym można znaleźć pracę, polegającą na oglądaniu filmików z kotkami na youtubie, pompki na jednej ręce to takie fiku-miku, a księciowie z bajki czekają na każdym rogu. Wciąż jeszcze wierzę, że tak może być ;)

wtorek, 8 października 2013

Alejandro, Alejandro...!

W roli głównej będzie dziś występował Burak.

Jak życie niejednokrotnie nam udowodniło, na buractwo można się natknąć znacznie częściej, niż byśmy tego chcieli. Buractwo w polityce wyłazi na przykład z szanownego pana Klimczaka, który warszawskich "słoików" traktuje jak drugą kategorię ludzi [w tym miejscu chciałam pozdrowić dwójkę moich  ulubionych, rdzennych Warszawiaków, Iwonkę i Maćka, którzy są najlepszym przykładem na to, że to nie o pochodzenie chodzi, a o charakter, a stereotypy możemy sobie schować w kieszeń].


Zdjęcie jak widać, zaczerpnięte w bloga kwestiasmaku.com, który bardzo polecam!

Kolejny typ buraka to Bob. Pseudonim ten artystyczny kryje za sobą mało wdzięcznego człowieka, którego razem z eN miałyśmy okazję poznać mieszkając po prawej stronie Wisły. Bob był właścicielem wynajmowanego przez nas mieszkania. Stanowczo omawiał zabrania z niego swoich kapci, rakiety do tenisa i katalogów od deweloperów sprzed 10 lat. Choć nie tylko. Legenda głosi, że jeszcze przed moim zamieszkaniem w tych złotem obwieszonych komnatach (dosłownie, sic!), Bob potrafił wstąpić znienacka i rozmrozić lodówkę. Lub zmarnować lokatorom pół soboty, umawiając się z nimi, spóźniając skandalicznie rozgrzebywać pokłady piwnicznych staroci w poszukiwaniu cennego skarbu, po czym znów zakopać skarb w piwnicy i odejść - Bob odchodził z pogodą ducha, lokatorzy zostawali z rozstrojem nerwowym.

piątek, 4 października 2013

4, 3, 2, 1....

Komentarz "I'm havin' nightmares with "4,3,2,1..." powinien dać mi nieco do myślenia. Niestety, wstałam mocno rozespana i stwierdziłam, że dziś nie chce mi się wymyślać własnego treningu, wykorzystam gotowca. 

Przeglądając ulubione kanały na youtubie natknęłam się na trening, zawierający w sobie trzy słowa kluczowe: tabata, toning i HIIT - który, jak już wspominałam niejednokrotnie, jest moją wielką miłością. Długość treningu wydała mi się również zachęcająca, około 40 minut - w sam raz, by jeszcze pobawić się później moją najnowszą zabaweczką, TRX-em. 

Założenie treningu - banalne. Rozgrzewka i kilka ćwiczeń, trwających w sumie 34 minuty, każde wykonywane 8 razy, w serii po 20 sekund work i 10 sekund rest (jak to w tabacie - aczkolwiek ona sama w sobie trwa 4 minuty tu było 8 tabat naraz ;) ). Najgorsze w moim odczuciu były oczywiście pompki, przy ostatniej dwudziestce ręce mi drżały ;) Przy cool downie wiedziałam, że może to  nie był najintensywniejszy trening w moim życiu, ale i tak był niezły - nakręcił metabolizm, zmęczył i był fajnym połączeniem treningu interwałowego z wzmacniającym. 


środa, 2 października 2013

Łolkin in Mempis, łoooł....

Swojego czasu namiętnie uprawiałyśmy z eN flatwalking. Jego ideę eN wyjaśnia tutaj, zaś pamiętne te chwile zostawiły we mnie swój ślad w postaci mądrości życiowych. Każdy ma jakieś mądrości, pan Cimoszewicz na przykład, że "PO robi wrażenie, że się boi", pani Górniak, że "najbardziej wzmacniający jest rosół", a pan Puchatek, że "miodek najlepszy na wszytko". Z flatwalkingu mądrości mam dwie:

Mądrość 1.
Od samego chodzenia też można się zmęczyć.
Odkrywczość stwierdzenia nie zna granic, tłumy szaleją, w gremium premiującym do Nobla nastało poruszenie. Prawie jak Ameryka.
Z tym, że zmęczenie i spalanie tłuszczu to dwie różne rzeczy. Owszem, podczas spaceru palimy kalorie (spokojny spacer to około 100-150 kcal w godzinę), ale to raczej nie są kalorie pochodzące z tłuszczu- żeby go spalić, należy podnieść tętno do 65-75% HRmax, czego nie da się raczej dokonać chodzeniem (chyba, że jest to naprawdę szybki, energiczny marsz - ale wtedy to już nie jest rekreacyjny spacerek). Nie jest na tyle intensywne, żeby zużywać duże ilości glikogenu z mięśni, nakręca metabolizm w raczej małym stopniu.