sobota, 2 sierpnia 2014

Ona maaaaaaaaaaaaaa siłę.

Przychodzi w życiu taki czas, kiedy nawet Izolda czuje się przytłoczona nadmiarem rzeczywistości. O! Jak w piosence Kasi Nosowskiej, czasem trzeba podleczyć duszę z silnego jej przedawkowania (tak, w piosence było o umieraniu, ale chodzi o samo porównanie). Energia, którą każdy ma w mniejszym bądź większym stopniu kiedyś się jednak kończy i mocno wpływa to na naszą samoocenę, postrzeganie świata a w rezultacie- na nasze działania i decyzje. „Zaliczamy dołek”, co jest na tyle niebezpieczne, że doły są trochę jak taka równia pochyła – i trochę brak sił, żeby wspiąć się z powrotem w górę. W idealnym świecie powód „dołka” byłby jeden, ale w rzeczywistości jest ich zazwyczaj pierdylion i zmiatają naszą radość życia jak Godzilla wieżowce w Tokio. No znacie to, emocje niestety gorsze niż przy rwaniu porzeczek.


Tak czy owak, mnie ten stan dostał w swe ręce tuż przed urlopem. Nie wgłębiając się w szczegóły (teoretycznie skoro już mówię, to powinnam wylać jad, żółć i pomyje na wszystkie osoby i rzeczy, które są powodem tego stanu – ale po co? W środku już swoje przetrawiłam i nie zamierzam trzymać negatywnych emocji, chcę je wywalić i stać się znów głazem ;)  Od żółci robią się zmarszczki, wolę nie ryzykować :D ). Swoje odwalił czas, medytacja i... pasja. I dobre towarzystwo osób, na które zawsze można liczyć.




Wielokrotnie to powtarzałam i powtórzę to jeszcze raz – dla mnie aktywność fizyczna to wspaniała zajawka, dająca mi siłę do życia. „Everything that kills me makes me feel alive”. Coś w tym naprawdę jest – im bardziej męczę ciało, tym lepiej czuje się dusza. Oczywiście, bywają i takie dni, kiedy nawet porządny wycisk jest tylko przerwą w taplaniu się w złych myślach, po czym wracają (i znów – tak też było teraz, ruch nie zadziałał od razu, potrzeba było kilka dni by wróciła jasność myśli). Brak mi determinacji spożywczej, dlatego póki co sylwetka Pauli-Fit jest niedoścignionym ideałem (ajhejtju :P <3 ), ale na treningu lubię dać z siebie sporo – bo to jest jak nakładanie szwów i łatek na duszę. MOCNYCH szwów :) Przed wyjazdem był trening z ciężarami, a teraz mimo braku sztang i hantli, jest bieganie. Ile to daje satysfakcji, gdy zostawiam śpiących Kubusiów i wypuszczam się w teren! Pokonuję słabości, bo ciało rozespane, oporne... ale warto. Później pływanie, HIITy, spacery... takie typowo urlopowe aktywności. I taka końska maść zaserwowana od środka ;)


[Na zdjęciu prezentowane już na fb zdjęcie z widoczków podczas poHIITowego stretchu - bosko! Nawet pomimo komarów]

Do tego czytanie czasopism kulturystycznych i książki „Ukryta siła”, o której też chciałabym nieco wspomnieć. Autorem książki jest Rich Roll – alkoholik, który przebył długą ścieżkę od zapalonego pływaka, przez imprezowicza zaliczającego kolejne dołki, poprzez role męża, ojca i … Ultramana. Bo Richowi zwykły Ironman nie wystarczał – on lubi robić wszystko na 200%. Albo wszystko, albo nic. Ultramana (jest to trzydniowy wyścig, w którym bierze udział tylko 35 zaproszonych imiennie uczestników. Pierwszego dnia płyną 10 km w otwartych wodach morskich, po czym czeka ich 145 km wyścigu kolarskiego. Drugiego dnia przebywają na rowerze zaledwie 276 km. Trzeci dzień to dwa maratony – 84km biegu...) przebył dwa razy. To oczywiście był tylko wstęp – wraz z Jasonem Lesterem (który ma tylko jedną sprawną rękę) postanowili przebyć 5 Ironmanów pod rząd. Niecałe 7 dni. 20 km pływania. 900 km na rowerach. 210 km biegu.
TO UMYSŁ STERUJE CIAŁEM. I to TY odpowiadasz za swój umysł i duszę.



Ta książka stała się dla mnie źródłem ogromnej inspiracji. Zarówno Rich, pokazujący, że można podnieść się nawet z największych dołków, jak i Jason – EPIC5 z JEDNĄ RĘKĄ.. No, Izolda, a Ty jaką masz wymówkę? Domsy Cię bolą? Lekturę polecam bez wyjątku każdemu – połyka się jednym haustem. Rich także mówi o tym, jak pasja potrafi pomóc nam od środka. To jak taka deska ratunku, na którą wlazła Rose po zatonięciu Titanica  -  z tym, że to nie drzwi, daje frajdę, dumę i nikt przez to nie zamarza.

A pasja druga... no cóż. Jest sobotni wieczór. Wchodzę obczaić fejsa a tu na profilu Antyradio.. „Za minutę Coma na żywo  Woodstocka” -  a zdążyliście już pewnie zauważyć, że mam do tej grupy wyjątkową słabość.Kiedyś miałam do innej, ale skończyło się wielką kupą a szkoda – nadal uważam rok 2006 za najbardziej koncertowo udany w życiu. Tak że... piszę posta i trwam w euforii – tak działają na mnie koncertowe brzmienia. Ledwo siedzę, mam ochotę skakać po balkonie. A Kubusie patrzyli na mnie bardzo dziwnie, gdy nagle pisnęłam „jeeeeeeej” ;)


Muzyka na żywo ma w sobie coś, co pozwala mi doładować baterie. Ba! Gdybym miała wybrać świat bez koncertów i świat bez czekolady, Milka przestałaby istnieć ;)

Transmisja się skończyła, kończę i ja - regeneracja przed porannym bieganiem obowiązkowa. Jakie, poza aktywnością fizyczną, są Wasze pasje?

Zobacz również:  Trening na pomarańczowo  |  Detocell - pierwsze wrażenia  |  Demotywtory

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy wpis. :)))

    Pozdrawiam

    nutkaciszy.blogspot.com
    truskawkowa-fiesta.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Tytuł książki już zapisałam w notesie i przy najbliższej okazji zakupię i poczytam. Dzięki!
    U mnie sport też kiedyś był "lekiem na całe zło". Teraz sama nie wiem jak dokładnie go określić. Bardziej bym zaliczyła to do codziennych czynności- jak mycie zębów czy wieczorna toaleta. Jak nie zrobię to czuję, że coś jest nie tak;)

    OdpowiedzUsuń