Godzina 6:10, do mojego mózgu zaczyna docierać natrętna
muzyczka. Bardzo nielubiana – dawno temu popełniłam ten błąd i na dźwięk
budzika ustawiłam lubianą piosenkę, „żeby się lepiej wstawało”. Nawet nie wiem,
jaka to była, wyparłam ją, bo budziła złe skojarzenia. Tak, na pewno nie jestem
„morning person” i zazdroszczę osobom, które wstają radośnie, ciesząc się, że
wreszcie nastał nowy dzień. Z dnia to się może nawet cieszę, z poranka również,
ale sam moment opuszczenia łóżka to jedno z bardziej traumatycznych przeżyć w
ciągu dnia.
Schemat wyglądał mniej więcej podobnie – budzę się, potem
budzę jeszcze 3 razy ;) , opuszczam łóżko i żółwim tempem biegnę do kuchni.
Pstrykam czajnik i po omacku kieruję się ku kocim miskom, bo decybele
wydobywające się z Wtorkowego gardła zbyt silnie oddziałują na mój system
nerwowy.
Potem kilka szybkich rytuałów, mycie, śniadanie i zasiadam z kawą do pracy. Tą część można w sumie pominąć, nikt tu o cudzej pracy czytać nie chce, mamy dość własnej J Tak czy owak po godzinach spędzonych przy kompie następował radosny moment jego wyłączenia, pakowania gratów i wyprawy na siłownię, z której wracałam koło 22-23, potem jedzonko, książka, sen.
Potem kilka szybkich rytuałów, mycie, śniadanie i zasiadam z kawą do pracy. Tą część można w sumie pominąć, nikt tu o cudzej pracy czytać nie chce, mamy dość własnej J Tak czy owak po godzinach spędzonych przy kompie następował radosny moment jego wyłączenia, pakowania gratów i wyprawy na siłownię, z której wracałam koło 22-23, potem jedzonko, książka, sen.