niedziela, 27 listopada 2016

Trening rano czy wieczorem? Moja retrospekcja.

Godzina 6:10, do mojego mózgu zaczyna docierać natrętna muzyczka. Bardzo nielubiana – dawno temu popełniłam ten błąd i na dźwięk budzika ustawiłam lubianą piosenkę, „żeby się lepiej wstawało”. Nawet nie wiem, jaka to była, wyparłam ją, bo budziła złe skojarzenia. Tak, na pewno nie jestem „morning person” i zazdroszczę osobom, które wstają radośnie, ciesząc się, że wreszcie nastał nowy dzień. Z dnia to się może nawet cieszę, z poranka również, ale sam moment opuszczenia łóżka to jedno z bardziej traumatycznych przeżyć w ciągu dnia.


Schemat wyglądał mniej więcej podobnie – budzę się, potem budzę jeszcze 3 razy ;) , opuszczam łóżko i żółwim tempem biegnę do kuchni. Pstrykam czajnik i po omacku kieruję się ku kocim miskom, bo decybele wydobywające się z Wtorkowego gardła zbyt silnie oddziałują na mój system nerwowy.


Potem kilka szybkich rytuałów, mycie, śniadanie i zasiadam z kawą do pracy. Tą część można w sumie pominąć, nikt tu o cudzej pracy czytać nie chce, mamy dość własnej J Tak czy owak po godzinach spędzonych przy kompie następował radosny moment jego wyłączenia, pakowania gratów i wyprawy na siłownię, z której wracałam koło 22-23, potem jedzonko, książka, sen.