Pamiętacie czasy, kiedy szał bycia fit dopiero zaglądał do
internetów, kiedy jeszcze dopiero co dwudziesta Polka była „ruszona z kanapy”
programami Ewy Chodkowskiej, dostępnych jako dodatki DVD do „Shape’a”? To był
ten moment, kiedy dywanówki święciły triumfy, a większości ludzi wydawało się,
że odżywki białkowe to już prawie ta półka, co sterydy. Żeby nie było, moja
mama chyba nadal tak sądzi, a moje dzienne dawki supli tratuje co najmniej tak,
jakbym garściami jadła paracetamol. Ale do rzeczy. Pojawiło się wtedy jedno
ćwiczenie, które opanowało wszystkich i było absolutnym królem.
Nie był to przysiad.
Nie był to martwy ciąg.
I nie było to podciąganie.
Plank. Tak zwaną
deskę robili wszyscy i wszędzie.
W drodze na przystanek.
W drodze z przystanku.
W kolejce na zakupy.
Między biurkiem a toaletą.
W kuchni.
W łazience.
Wstawaliśmy w środku nocy, i nie, nie braliśmy łyka wody.
Robiliśmy deskę!