Dziś po treningu, pod prysznicem (wszyscy wiedzą, że pod prysznicem myśli się najlepiej; kiedyś wymyślą wodoodpornego laptopa i spłodzę takie dzieło, że od razu zdobędzie literackiego Nobla, zobaczycie!) zadałam sobie jedno proste pytanie: po co to robię?
Nie prysznic oczywiście, problemu higieny rozstrząsać chyba nie muszę, tych, którzy jeszcze kwestionują takie podstawy, odsyłam do piosenki Fasolek ;)
Dlaczego ćwiczę...? Pomijam kwestię samopoczucia, endorfin, próżności i innych oczywistości, które dotyczą chyba każdego, kto stara się być fit. Prawda zawsze ukryta jest gdzieś głębiej, zawsze jest ten faktor X, który jst zasadniczą przyczyną naszych działań.
I po głebszym zastanowieniu doszłam do wnosku, że tu chodzi o kontrolę. Moje ciało zawiodło mnie już na tak wielu frontach (nie mówię tu tylko o wyglądzie, ciało to maszyna, której części lubią sie psuć - kto mnie zna, wie o co chodzi, nieznajomym muszą wystarczyć ogólniki)... Tyle razy doprowadzało mnie do wściekłości, rozpaczy, furii.. Kulminacją był lipiec zeszłego roku, kiedy sprawdziło się stwierdzenie, że "you never know how strong you are, until being strong is the only choice left".
Kontrola. Choć w tym jednym aspekcie mogę zarządzać moim ciałem jak chcę. Dostarczać mu paliwa, cieszyć ćwiczeniami, doprowadzać do granic wytrzymałości i przetrwać. To przygotowuje mnie, również psychicznie, na nadchodzących kilka miesięcy, które będą niezłą próbą. Muszę być silna. A z każdą pompką, z każdym przysiadem, których nie mam już siły robić, czuję się slniejsza również w środku. Bo wtedy wiem, że mogę wszystko.
Może właśnie dlatego uwielbiam mega forsowne interwały i długodystansowe biegi... Kiedyś nie byłabym w stanie bez zatrzymania przebiec dwóch kilometrów, teraz nawet kilkanaście nie stanowi problemu. Kiedyś nie weszłabym na Chełmiec w mniej niż dwie godziny, a ostatnio na niego wbiegłam (licząc od domu na szczyt góry, 40 minut - może czasowo żadna rewelka, ale sam fakt...)
Sport jest moją pasją, która napędza mnie do działania. Pozwala przetrwać każdy kolejny koszmarny dzień, kolejną wizytę u lekarza okraszoną porcją rewelacji, po których wracam do domu i okładam pięściami bogu ducha winną poduszkę. Wstaję, wkładam dres i ćwiczę do momentu, gdy endorfiny zrobią swoje, na twarzy pojawia się banan, i wiem, że przetrwam.
Bo się nie poddam, nigdy.
Tak. Po to to robię. A Ty? Spoglądając wgłąb siebie, znajdując tę jedną przyczynę, dlaczego to robisz...?
Nie robisz? Dlaczego? Dlaczego wybierasz poddanie się, skoro w opcji masz również walkę i sukces..?
Pasja... To nie musi byc sport - wyjątkowo nie mówimy tu tylko o benefitach w postaci zdrowia i urody (ale spokojnie, wrócimy do nich ;) ). Chodzi o ten motor.. O to, co pomaga nam przejść przez trudne chwile.
Kiedyś byłam na tak zwanych szybkich randkach ( A co! Już never ever, choć doswiadczenie ciekawe :) ), zaskoczyło mnie, jak wielu facetów przyznało, że pasji nie ma. Że w zasadzie ich życie ogranicza się do pracy, powrotu do domu i przerzucaniu kanałów w tv. Kobiety szukają, bo może właśnie ona pomoże im coś zmienić, choć niekoniecznie - może też po prostu gotować i siedzieć na kanapie razem z nimi (aż dziw, że nie rzuciłam się na żadnego z krzykiem "chodź, bądź mój, zwierzaku!" :P ).
Nie czekajcie na kogoś, kto odmieni Wasze życie. Weźcie sprawy w swoje ręce, znajdzie coś, czemu warto się oddać bez reszty. ŻYJCIE. Z całych sił i uśmiechajce się do ludzi, o :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz