piątek, 29 listopada 2013

Dream a little dream.

Dziś będzie trochę bardziej na poważnie. Dziś będzie o marzeniach…
Jako mała dziewczynka (nie ukrywajmy, trochę pulpet, na babcinej hodowli) marzyłam, że zostanę piosenkarką. W repertuarze miałam głównie „Rolnik sam w dolinie..”, którym zamęczałam otoczenie do utraty tchu (mojego) i włosów (ich, tych rwanych z głowy w przypływie desperacji). Istnieją na to twarde dowody – włosów nikt nie spamiątkował , ale taśmy prawdy rodzice przechowują w archiwum. Zapewne na wypadek, gdybym kiedyś wywinęła jakiś numer i chcieli mnie zaszantażować ;)



Jak wiadomo, rzeczywistość to dziwka i bozia zamiast obdarzyć mnie głosem słowika, podarowała mi coś między krzykiem pawia, wyciem kotów pod oknem kotki w rui i darcia pawiana (należy jej jednak oddać sprawiedliwość, że innych pawianich niespodzianek mi nie zrobiła, tyłek mam w normalnym kolorze, odpukać). Tak czy inaczej marzenia o wielkiej scenie musiałam porzucić, ku ogromnej uldze rodziców i innych przymusowych fanów.
Później nastąpiły chwile beztroski, kiedy o kolei chciałam zostać Motomyszą z Marsa, Czarodziejką z Saturna, żoną Briana z Backstreet Boys (wiem, ciągle o nim piszę, ale luty tuż tuż, Brianie - polskie żony są najlepsze więc jeśli to wygooglasz to wiedz, I'm yours! Nawet pomimo tego, że jesteś 6 cm niższy :P ) i Wiedźmą. To ostatnie mi się nawet mimochodem udało ;) W liceum nadeszło opanowanie, postanowiłam zostać dziennikarką/pisarką. Tony tekstów pisanych do szuflady nie poszły a marne, słowo pisane bawi mnie do dziś i nawet jeśli czasem trąci grafomaństwem, to jest to moje grafomaństwo, które sprawia mi niesłychaną przyjemność. Dziennikarką nie zostałam, skończyłam ekonomię i zaczęłam karierę, która na początku nie zapowiadała się ciekawie, a ostatecznie ewulowała w różnych kierunkach, o które bym się nie podejrzewała. No.. może trochę, dużo w tym pisania.
W pewnym momencie zaczęłam się jednak zastanawiać, co tak naprawdę sprawia mi w życiu radość. Za skakanie na koncertach Comy niestety nikt nie chce mi płacić (smuteczek), ale pozostaje druga pasja, która narodziła się nagle, rozkwitła i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Aktywność fizyczna, sport, fitness, zdrowe życie – niektórzy na słowo „fit” z moich ust dostają białej gorączki ;) I wtedy pojawiła się myśl.. dlaczego nie? Jestem w trakcie tworzenia biznes planu, pomysłów jest mnóstwo, pracy sporo, ale w końcu walczę o marzenia… Bo nie zamierzam tkwić nieszczęśliwa w miejscu, chcę działać. Żyć z całych sił, nie tkwić za biurkiem, tylko cieszyć się nadchodzącym dniem.
Zmierzenie się z pierwszym krokiem jest zawsze najtrudniejsze. Zawsze jest obawa, lęk, w końcu co jeśli okaże się, że zawiedziemy w tym jednym aspekcie, w którym czuliśmy się dobrze?
Nie należy się bać.
Trzeba działać. Próbować. Powtarzać jak mantrę, że upadamy milion razy przed dotarciem na metę, która okazuje się tylko check pointem w drodze do następnych celów.
Nie wolno się poddawać. Nigdy w życiu.

Ja zrobiłam pierwszy krok. Bałam się jak cholera ale…
Tararararammmm..:)



Gwoli ścisłości, z kilkoma osobami mam okazję ćwiczyć i bardzo rzadko nazywają mnie killerem. Czasami. Ale wiedzą, że to dla ich dobra. Zwłaszcza, że tak naprawdę żadnemu z nich nie robię tak hardcorowych treningów jak sobie... A chwila, gdy szłam z przyjaciółmi na siłownię i pani zaproponowała, że trener zaraz podejdzie i Kubuś rzekł: "Nie trzeba, mamy swojego :)" - bezcenna...

4 komentarze:

  1. Ogromne gratulacje !!!
    Czy trzeba nadal trzymac kciuki ? (bo niedlugo beda mi potrzebne :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kciuki można puścić, w podzięce mogę posłużyć i swoimi w najbliższym czasie ;)
      Dziękuję! :)

      Usuń
  2. Super!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Kochana, spełniaj swoje marzenia i nie oglądaj się na innych!!! Gratulacje :) Rób to, co kochasz!!! Jestem z Ciebie bardzo dumna <3

    OdpowiedzUsuń