piątek, 14 marca 2014

CRAZY!

Czyli poradnik pod roboczym tytułem jak (chwilowo) nie być do końca fit i nie zwariować.

Śledzący mnie na fejsbukach wiedzą, że tymczasowo jestem w kwestii ruchu ubezwłasnowolniona. Może gdybym ruch traktowała tylko jako chwilowy środek na zrzucenie paru kilogramów, to takie rozmyślania nie miałyby w ogóle miejsca. Jednak ponieważ od dawna ruch jest dla mnie tym, czym woda dla ryby, więc obecny stan jest trochę jak odwyk... Co prawda początkowo tytuł roboczy brzmiał "Jak chwilowo nie być fit i nie zwariować", ale wtedy wprowadziłabym Was w błąd. Bycie FIT to bowiem, moim zdaniem, nie tylko treningi ale też odżywianie oraz harmonia ducha i ciała. Tak więc jeden aspekt na chwilę obecną został mi zabrany, ale to jeszcze nie powód, żeby użalać się nad sobą, tworzyć czarne scenariusze i zacząć gościć w fastfuderiach w porze najważniejszych posiłków. Co to, to nie.

****
Zanim przejdę do meritum, pokrótce wyjaśnię, skąd przerwa. Przy okazji może niektórzy wyniosą z tego jakąś lekcję :)

Dokładnie 14 lipca 2012 roku wyszłyśmy z ówczesną współlokatorką, znaną Wam eN, na miasto. Najpierw zahaczyłyśmy o wesele 2.0 (wersja pierwsza odbyła się dzień wcześniej) mojego kolegi z pracy (i teraz posłodzę trochę, ale byłam tam tylko przez parę chwil, ale stwierdzam, że to było najbardziej zaje***e wesele na świecie. Grupa ludzi, połączona wspólną, taneczną pasją, świętowała przypieczętowanie związku przesympatycznej pary; dużo salsy i tort z babeczek zrobiły swoje, stałyśmy z eN jak zaczarowane i obydwie solennie obiecałyśmy sobie, że pewnego pięknego dnia i my staniemy się smukłymi gazelami parkietu. Niestety, chyba po dziś dzień poruszamy się trochę bardziej jak Pinokio zanim jeszcze stał się prawdziwym chłopcem, ale może kiedyś... ;) ). Już wychodząc z domu poczułam lekkie pieczenie oka, ale nie przejęłam się zbytnio - zazwyczaj tak miałam pod koniec noszenia danej pary soczewek, gdy na skutek użytkowania stawały się nieco twardsze. W miarę upływu wieczoru i kolejnych wizytowanych miejsc, ból nasilał się, a gdy wracałyśmy, był już nieznośny. Wsadziłam soczewki do pudełka, noc przeleżałam z okładem z herbaty na oku.. nie pomogło. Rano, ponaglana przez mamę i eN zostałam odstawiona na ostry dyżur okulistyczny, na którym spędziłam "zaledwie" 5h, zanim mnie obejrzano. Ze skutkiem natychmiastowym przyjęto mnie na oddział, wsadzono do osobnego pokoju (do którego przydzielono mi później jedną starszą panią, mocno chrapiącą) a przez następnych parę dni wykonano mi mnóstwo badań, wymazów, krople dostawałam co godzinę w dzień i co dwie w nocy. Zdiagnozowano mnie (nomen omen nieco "na ślepo") 6 dni później, kiedy już obejrzał mnie chyba każdy okulista w Warszawie i każdy stwierdzał, że nie wie, co to (kilka miesięcy później zagadkę rozwikłano: "miała pani wszystko" - choć głównie amebę), po 10 dniach wyszłam ze szpitala (chudsza o jakieś 5-6 kilo, skutek małej ilości płynów i diety bogatej w węgle, których nie chciałam jeść).



Ten czas, był dla mnie ogromną lekcją. Bolało. Bardzo. Bałam się, też bardzo. Wtedy też najmocniej poczułam, co oznacza, gdy:

a) prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Otrzymałam mnóstwo wsparcia od wielu wspaniałych ludzi i wtedy też dostało do mnie, ze choć czasem czuję się mocno samotna, to nie zostaję do końca sama...
b) Dwie angielskie dewizy "you never know how strong you are, until being strong is the only thing that left" oraz "Damaged people are dangerosus. They know they can survive" stały się moim mottem i pomogły mi przetrwać. Pomagało trochę też to, że trochę bałam się rozklejać i beczeć, żeby mi oko nie spuchło i bardziej nie bolało ;)
c) Pozytywne myślenie i wiara, że wszystko dobrze się skończy, są NIEZBĘDNE. Bardzo dużo dała mi przeczytana wówczas zdrowym okiem na komórce książka "Zielone drzwi" K. Grocholi. Ja wiem, że to żadna tam górnolotna literatura, ale miała w sobie taki ładunek pozytywnego nastawienia i przesłania, że każda najgorsza sytuacja kiedyś się kończy, że odniosłam się do niej jak d pewnego wyznacznika. Wszystko będzie dobrze. Musi.

Do zakażenia rogówki doszło gdy wkładałam soczewkę do oka, zahaczyłam nią o zewnętrzny brzeg pudełka i tam właśnie musiała znajdować się wędrująca z wodą w kranie ameba.
Tu apel u osób, które soczewki noszą o to by naprawdę dbali o oczy. Wymieniajcie soczewki tak często, jak trzeba, jeśli są dwutygodniowe, nie noście ich 2 miesiące. Co 3 miesiące kupujcie nową butelkę z płynem, pamiętajcie o wyparzaniu pudełka wrzątkiem  osuszaniu go (wilgoć sprzyja rozwojowi bakterii i grzybów), nie chodźcie spać w soczewkach i gdy tylko czujecie, ze cokolwiek jest nie tak, marsz do okulisty. Ja miałam ogromne szczęście, bo trafiłam na rewelacyjnych lekarzy.

Mi ta "przygoda" zostawiła cienką rogówkę z bliznami, półtora roku babrania się z lekami, które w międzyczasie mnie uczuliły ale nie mają zamienników... (i których w Polsce nie ma i tu wielkie dzięki dla Alicji z Fitbody, która również mi swego czasu pomogła :* ), również sterydowymi, od których na moim poharatanym oku pojawiła się zaćma - i to właśnie przez nią po raz kolejny wylądowałam na okulistycznym stole operacyjnym i teraz cierpię katusze, bo nie wolno mi biegać, schylać się, dźwigać, męczyć i w ogóle prowadzę tryb życia bardzo schorowanej emerytki ;) (tak a propos, zaćma jest przypadłością głównie ludzi starszych, więc moja najmłodsza koleżanka w kolejce do operacji miała 62 lata... trochę im zaniżałam statystyki wiekowe ;) ).

To jest bardzo, bardzo okrojona wersja (a i tak zobaczcie, jaka długa, brr). Wiem, ze niektórym to się może wydawać banał - wszak to nie wycięta nerka, ale uwierzcie mi - jedno małe oko może wiele napsuć.
Teraz clue. Jak nie wpędzić się w błędne koło myśli, że "nie wytrzymam tyle bez ruchu" i "za dwa miesiące będę wyglądać jak klucha" bądź "stracę wszystko, co osiągnęłam.."?



1). Trzymać się myśli, że nawet, jeśli do sztangi wrócę za czas dłuższy, to do lekkich ćwiczeń za krótszy i to naprawdę szybko zleci.
2). Uświadomić sobie, że jeśli w przypływie słabości chwycę za ciężarki, to mogę sobie tym zagwarantować treningową abstynencję na znacznie dłuższy okres czasu.
3). Jeść jak należy :) Przymierzam się do oczyszczającej głodówki owocowo-warzywnej, bo skoro na niej nie wolno za wiele się ruszać, to warunki są idealne.
4). Spacerować. Jako, że chodzenie nie jest zabronione (tzn, nie można też za dużo, bo według wskazań lekarzy dwa tygodnie powinnam prowadzić taki tryb życia, jak bym była w szpitalu).
5). Skupić się trochę na zaniedbanym życiu zewnętrznym. Dokonać gruntownego remanentu stanu swego wewnętrza, ustalić cele, priorytety. Poczynić plany. I myśleć pozytywnie :)
6). Trochę w myśl poprzedniego - zwiększać wiedzę! "Atlas treningu siłowego" oraz "Kompleksowe zwiększanie siły mięśniowej u sportowców" to teraz moje lektury do snu, które czytam z długopisami i zakreślaczami w ręce. Jaram się prawie jak Chmielewską ;)
7). Trzymać się myśli, że mięśnie jednak, mówiąc potocznie, co nieco pamiętają. I co prawda gdy po przerwie wrócę do treningów z obciążeniami, to pierwsze będą polegały głównie na ponownej adaptacji, ale dzięki nowo zdobytej wiedzy cele osiągnę szybciej, niż mi się wydaje. Bo osiągnę! :)
8). Nie dać się zwariować.. nawet, jeśli ten mało satysfakcjonujący okres przypada na ten czas, gdy moje dotychczasowe życie jest u progu wywalenia do góry nogami...

Po prostu Keep Calm... and wait for it ;)



A teraz chwila prywaty. Dziękuję wszystkim osobom, które swego czasu bardzo mi pomagały, odwiedzały i wspierały. eN, za wszystkie te zakupy i opiekę nad Wtoreczkiem oraz wieści ze świata, Iwonce i Tomkowi za pomoc w zdobywaniu leków i transport do domu, Szymkowi i jego mamie za wsparcie merytoryczne w kwestiach biurokratycznych (było tego nieco :) ) oraz audiobooki i możliwość pomieszkiwania podczas gdy w mieszkaniu eN zagoscił remont, wszystkim bliższym i dalszym znajomym z pracy i życia prywatnego, rodzinie i kochanym przyjaciołom, za telefony i słowa wsparcia (niby daleko, ale jednak blisko :) )... Każdej osobie, dzięki której wiedziałam, że nie jestem sama i dam radę. I daję - duża w tym Wasza zasługa. 
Za oprawę zdjęciową dziekuję tumblrowi i Barneyowi <3

Zobaczcie również:  Akcja regeneracja  |   Ruchy jak Mick Jagger i pupa jak Jen Selter  |  Biggest Loser

7 komentarzy:

  1. Oj tam, oj tam! Mam nadzieję, że już się nigdy do niczego takiego nie będę musiała przydać, ale jakby się nadarzyła inna okazja do wsparcia to wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć:)

    OdpowiedzUsuń
  2. A kolega z pracy gorąco pozdrawia i niezmiennie zaprasza na salsę ;D To zdecydowanie mniej męczące niż sztanga i więcej endorfin uwalnia ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj Michał, do Waszej szkoły już raczej nie zdążę, bo opuszczam stolicę, ale w nowym mieście na pewno się wreszcie skuszę (multisport ma tu pewne znaczenie ;) )

      Usuń
  3. Trzymaj się Izoldo, twarda z Ciebie sztuka, więc o nic się nie obawiam ;) Będzie dobrze, odpoczniesz, dokształcisz się i tak zatęsknisz za ciężarami, że potem pójdziesz jak rakieta! Zdrowiej tam ładnie i melduj postępy :) :-*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miętóweczko, powiem Ci, że to jak na diecie, śnią się człowiekowi ciastka, tak mi teraz śnią się sztangi :D
      :*

      Usuń
  4. Ałć ;/ Opisałaś to bardzo króciutko i prawie bez emocji, ale ja mam całkiem niezłą wyobraźnię i uwierz, aż mnie zabolało to oko, a twarz wykrzywił grymas bólu i zrozumienia.
    Ogromnie podziwiam, że tak ładnie się trzymasz i wykorzystujesz ten 'wolny' czas na samorozwój! Jednak to prawda, że człowiek uczy się na własnych błędach i najlepiej z nich wyciągać wnioski.
    Wysyłam moc energii, trzymam za wszystko kciuki i biorę Cię za wzór do naśladowania! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :* :* :*
      Po tylu miesiącach już potrafię mówić o tym bez większych emocji, w tym momencie jednak najbardziej chciałabym już ćwiiiiczyć - emocja dominująca ;)

      Usuń