Otwieram oko, zegarek uparcie wświdrowuje się w mój umysł, w
tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był widok klaty i zawadiackiego
spojrzenia Adama Levine'a, tam teraz literka po literce pojawia się
niecenzuralne słowo.
No tak. Ustawiłam budzik na 5:30, żeby jeszcze przed pracą
zdążyć poćwiczyć. „Jeszcze 5 minut”, okłamuję sama siebie, przezornie nie
włączając drzemki bo „na pewno się obudzę”. Budzę się oczywiście półtora
godziny później, kiedy znów wypowiadając złe słowa – tym razem bardziej
cenzuralne i skierowane pod adresem własnej niesubordynacji, a nie bogu ducha
winnego budzika.
Zaraz muszę zasiąść z kawą przed komputerem, ogarnąć
wiadomości, fejsa i zacząć pracę. Nie zdążę poćwiczyć. Ale po południu – na
pewno. Oczywiście jak na złość, zlecenia „na już” leją się strumieniami, fejs
rozprasza, przypominam sobie, że gdzieś tam czekają zaległe artykuły i trzeba
ogarnąć precle. Kończę pracę o 22. Jako, że ćwiczenia są dla mnie formą
relaksu, więc późna pora nie stanowi dla mnie problemu, ale wiele osób ma nieco
równiej pod sufitem (ich wersja), ma mniej samozaparcia (wersja moja).
Jak to zrobić, żeby w nawale obowiązków, między dziećmi,
pracą, cerowaniem skarpetek i bywaniem na hipsterskich imprezach jednak dać
ciału trochę w kość? Sposobów jest kilka.
1. Ćwiczyć
wieczorem, gdy już dzieci chrapią, mąż/żona/kot zdradza nas w snach z
Claudia Shiffer/Bradem Pittem/ Garfieldem. Wystarczy 30-40 minut, by osiągnąć
stan samozadowolenia i spalić trochę tłuszczyku, wyhodowanego za dnia pod
biurkiem.
2. Wcale
nie trzeba ćwiczyć codziennie – 4-5 razy wystarczy, o ile są odpowiednio
skomponowane i poparte właściwym odżywianiem. 2 razy w tygodniu cardio,
3 razy siłowe. Albo interwały. Osobiście lubię ćwiczyć każdego
dnia, ale czasem okoliczności nie sprzyjają, wtedy po prostu zwiększam
intensywność i ćwiczę co drugi dzień (jak na urlopie :) ).
3. HIITY
:) O tym już pisałam, i w sumie w kontekście powyższego podpunktu wychodzi na
jedno i to samo, ale ponieważ intensywne interwały są tym, co lubię
najbardziej, więc postanowiłam dodatkowo podkreślić ich cudowne właściwości.
Szybka rozgrzewka, 10-20 minut hiciora i rozciąganie.
4. Egoizm.
Oznajmiamy rodzinie, że nie jesteśmy robotem wielofunkcyjnym, potrzebujemy tej
godzinki czasu, zaciskamy zęby i pracujemy nad endorfinkami.
5. Ćwiczymy
mimochodem. Zamiast windy schody, przy biurku ściskamy pośladki jak
nowicjusz w więzieniu, a zgrzewki wody mineralnej zanosimy nie do bagażnika
samochodu/do autobusu, lecz prosto do mieszkania.
6. Eliminujemy
wymówki – zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę zmęczony jest głównie nasz
umysł (mało który kopacz z kamieniołomów ma problemy z sylwetką), że wcale nie
musimy zamiatać pustyni, że obowiązki domowe można rozdzielić (chyba, że jest
się singlem – ale wtedy niewyprasowane skarpetki raczej nie bulwersują) i że
zamiast psuć oczy gnijąc na kanapie i
wpatrując się w fascynujące losy Luz Marii, lepiej włożyć dres, na uszy nasunąć
słuchawki i pobiegać. Nasze mięśnie brzucha i nóg będą nam wdzięczne :)
Ahhh te wymówki... No cóż.... To jest najgorsze, bo jakby nam się chciało tak, jak się nam nie chce to byśmy byli najlepsi.. :)
OdpowiedzUsuńPrawda.. o ile wymówki od cwiczeń to akurat nie mój problem, o tyle w kuchni w mojej głowie toczy się zawsze regularna, wymówkowa wojna ;)
OdpowiedzUsuń