sobota, 27 lipca 2013

Robimy czas.

Otwieram oko, zegarek uparcie wświdrowuje się w mój umysł, w tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był widok klaty i zawadiackiego spojrzenia Adama Levine'a, tam teraz literka po literce pojawia się niecenzuralne słowo.
No tak. Ustawiłam budzik na 5:30, żeby jeszcze przed pracą zdążyć poćwiczyć. „Jeszcze 5 minut”, okłamuję sama siebie, przezornie nie włączając drzemki bo „na pewno się obudzę”. Budzę się oczywiście półtora godziny później, kiedy znów wypowiadając złe słowa – tym razem bardziej cenzuralne i skierowane pod adresem własnej niesubordynacji, a nie bogu ducha winnego budzika. 



Zaraz muszę zasiąść z kawą przed komputerem, ogarnąć wiadomości, fejsa i zacząć pracę. Nie zdążę poćwiczyć. Ale po południu – na pewno. Oczywiście jak na złość, zlecenia „na już” leją się strumieniami, fejs rozprasza, przypominam sobie, że gdzieś tam czekają zaległe artykuły i trzeba ogarnąć precle. Kończę pracę o 22. Jako, że ćwiczenia są dla mnie formą relaksu, więc późna pora nie stanowi dla mnie problemu, ale wiele osób ma nieco równiej pod sufitem (ich wersja), ma mniej samozaparcia (wersja moja).



Jak to zrobić, żeby w nawale obowiązków, między dziećmi, pracą, cerowaniem skarpetek i bywaniem na hipsterskich imprezach jednak dać ciału trochę w kość? Sposobów jest kilka.
1.    Ćwiczyć wieczorem, gdy już dzieci chrapią, mąż/żona/kot zdradza nas w snach z Claudia Shiffer/Bradem Pittem/ Garfieldem. Wystarczy 30-40 minut, by osiągnąć stan samozadowolenia i spalić trochę tłuszczyku, wyhodowanego za dnia pod biurkiem.
2.    Wcale nie trzeba ćwiczyć codziennie – 4-5 razy wystarczy, o ile są odpowiednio skomponowane i poparte właściwym odżywianiem. 2 razy w tygodniu cardio, 3 razy siłowe. Albo interwały. Osobiście lubię ćwiczyć każdego dnia, ale czasem okoliczności nie sprzyjają, wtedy po prostu zwiększam intensywność i ćwiczę co drugi dzień (jak na urlopie :) ).
3.    HIITY :) O tym już pisałam, i w sumie w kontekście powyższego podpunktu wychodzi na jedno i to samo, ale ponieważ intensywne interwały są tym, co lubię najbardziej, więc postanowiłam dodatkowo podkreślić ich cudowne właściwości. Szybka rozgrzewka, 10-20 minut hiciora i rozciąganie.
4.    Egoizm. Oznajmiamy rodzinie, że nie jesteśmy robotem wielofunkcyjnym, potrzebujemy tej godzinki czasu, zaciskamy zęby i pracujemy nad endorfinkami.
5.    Ćwiczymy mimochodem. Zamiast windy schody, przy biurku ściskamy pośladki jak nowicjusz w więzieniu, a zgrzewki wody mineralnej zanosimy nie do bagażnika samochodu/do autobusu, lecz prosto do mieszkania.
6.    Eliminujemy wymówki – zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę zmęczony jest głównie nasz umysł (mało który kopacz z kamieniołomów ma problemy z sylwetką), że wcale nie musimy zamiatać pustyni, że obowiązki domowe można rozdzielić (chyba, że jest się singlem – ale wtedy niewyprasowane skarpetki raczej nie bulwersują) i że zamiast psuć oczy  gnijąc na kanapie i wpatrując się w fascynujące losy Luz Marii, lepiej włożyć dres, na uszy nasunąć słuchawki i pobiegać. Nasze mięśnie brzucha i nóg będą nam wdzięczne :)

2 komentarze:

  1. Ahhh te wymówki... No cóż.... To jest najgorsze, bo jakby nam się chciało tak, jak się nam nie chce to byśmy byli najlepsi.. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawda.. o ile wymówki od cwiczeń to akurat nie mój problem, o tyle w kuchni w mojej głowie toczy się zawsze regularna, wymówkowa wojna ;)

    OdpowiedzUsuń